Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Ciężkie powroty XXI

30 559  
102   4  
Kliknij i  zobacz więcej!Gdy ulitujesz się nad istotą i chcesz jej pomóc, patrz w jakim jest stanie. Dobry kumpel, który pomoże w powrocie, to skarb. Dziś także dowiesz się, jak szybko uzyskać wpisy do indeksu.

CIĘŻKI LOS PODWOŹNIKA

Zdarzenie miało miejsce w zeszłoroczne wakacje. Razem z koleżankami wybrałyśmy się na imprezę do kolegi, miał dom ok. 12 km za miastem. Dojechałyśmy ok. 20 i oczywiście zaczęło się pijaństwo. Pamiętam w sumie jedynie kieliszek za kieliszkiem, a później jeszcze szampana. Miałam wrócić do domu na następny dzień, bo to przecież dosyć daleko. Jednak coś mi odbiło i o godzinie 1 ruszyłam w drogę powrotną, doszłam do szosy i sprawdzałam PKS (oczywiście pierwszy ok. 4 rano), więc wpadałam na genialny pomysł złapania stopa. Nie zajęło mi to zbyt wiele czasu (spory ruch no i kaszalotem nie jestem). Pamiętam jak wysiadałam przy ratuszu w centrum miasta, a mieszkam raczej na obrzeżach. Film mi się urwał już totalnie. Reszty dowiedziałam się od znajomych i chłopaka, który mnie podwiózł.
Wysadził mnie pod ratuszem, a ja zaczęłam biec, zbyt wiele nie przebiegłam i zwróciłam to, co leżało mi na żołądku. "Kolega-podwoźnik" poszedł za mną i pomógł mi się dotoczyć, dosłownie, do pobliskiej ławki. Zasnęłam mu na kolanach, więc zaniósł mnie do swojego auta (pamiętam, że było czerwone). Obudziłam się już rano, leżałam w samochodzie i byłam przerażona, nie wiedziałam gdzie jestem. Chciałam jak najszybciej i najciszej wyjść z samochodu, oczywiście nadal byłam pijana, więc zachowywałam się głośno i zbudziłam kierowcę. Opisał mi całą historię i odwiózł do domu. Włączając telefon, nawet nie wiem kiedy go wyłączyłam, odsłuchałam 25 wiadomości od znajomych, którzy szukali mnie wszędzie, nie wiedzieli gdzie poszłam, a ja nic im nie powiedziałam. Bali się, że coś mi się stało - natychmiast oddzwoniłam, robiąc tyle hałasu, że pobudziłam całą rodzinkę (udało się wytłumaczyć czemu tak wcześnie, a o moim stanie nie rozmawiali - do dziś o tym nie mówią). Znajomi byli na mnie wkurzeni, ale już jestem rozgrzeszona. Chłopak, który mnie podwiózł, dołączył do grupy moich znajomych.

by Sizini @

* * * * *

PODSTAWA TO DOBRY KUMPEL

Po rozmowie kwalifikacyjnej na uniwerku zielonogórskim, ugadałem się ze znajomymi na jakieś piwko - bośmy się dawno nie widzieli. Niestety, piwko przeciągnęło się do godziny 22. I wtedy to zdałem sobie sprawę z mojego nieciekawego położenia - odjechał mi ostatni autobus do mojej mieściny (około 50 kilometrów od Zielonej Góry), a na noc za bardzo nie mam u kogo zostać. Po szybkich konsultacjach i wypiciu kolejnego piwka "ku pokrzepieniu serc", opracowałem cholernie sprytny plan. Wsiadłem do ostatniego PKS-u jadącego do Nowogrodu Bobrzańskiego (mniej więcej w połowie drogi do Żagania, gdzie zmierzałem). Po drodze zadzwoniłem do kumpla, czy by czasem nie podjechał rowerem do Nowogrodu za parę dobrych piw i byśmy sobie razem wrócili do Żagania. O dziwo się zgodził. Tym oto sposobem, około północy wyruszyliśmy pieszo w drogę do oddalanego o 21 kilometrów Żagania. Ja elegancko, w garniturze, kumpel elegancki jakby mniej, za to z rowerem. Z pieśnią na ustach, piwem w ręku i zakwasami w d..., pokonaliśmy całą drogę w 5 godzin.

Nocne odyseje tak nam się spodobały, że po paru miesiącach, po pijaku, pieszo pokonaliśmy trasę Żary - Żagań, coś koło 15 kilometrów.

by Pasztet_oo7

* * * * *

NA WŁADZĘ NIE PORADZĘ

Dawno temu w odległej galaktyce... A nie, zaraz... Ten film mi się akurat nie urwał.
Na początku lat 90. wybraliśmy się z dwoma kolegami na piwko po szkole. Upodliliśmy się niemożliwie, aż w końcu przyszedł czas rozstania. Tak się bowiem złożyło, że dwóch z nas musiało zdążyć na ostatni pociąg do rodzinnych miejscowości. Wytoczyliśmy się z knajpy podtrzymując wzajemnie i ze śpiewem na ustach (myszeeerej panserniii...) ruszyliśmy w stronę dworca PKP odległego o jakieś 3 km. Nagle któryś z nas zauważył w oddali policyjną Nyskę i na wszelki wypadek rzucił hasło "s****dalamy chłopaki". Ruszyliśmy więc na oślep, w naszym mniemaniu galopem. Gdyby nie nasz nagły zryw policjanci pewnie przejechaliby spokojnie, a tak to (też z pewnie przyzwyczajenia) uznali, że jak ktoś ucieka, to trzeba gonić.
Wpadliśmy na ślepe podwórko opuszczonej kamienicy i wydawało się, że nas mają. Wpadłem na "genialny" pomysł, żeby schować się w kontenerze śmietnikowym (na szczęście był pusty). Najtrzeźwiejszy z nas uznał, że i tak się tam nie zmieści (198 cm wzrostu) a poza tym nie będzie z siebie idioty robił. No i sobie poszedł. Ja zaś z drugim kompanem wgramoliliśmy się do tego śmietnika i siedzimy... Przysnęliśmy na chwilę i wydawało nam się, że minęło już sporo czasu i trzeba zaryzykować wyjście, bo przecież ten ostatni pociąg...
W międzyczasie ten najtrzeźwiejszy wyszedł z bramy, wsiadł spokojnie do policyjnej nyski i czeka. Po chwili policjanci zgubiwszy nasz trop powrócili do samochodu. Na widok kolegi wyrazili swoje zdziwienie słowami: "A ty k***a gnoju co tu robisz?" Kolega flegmatycznie wyjaśnił, że nie będzie przed władzą umykał i dlatego postanowił sam się oddać w ręce sprawiedliwości. Funkcjonariusze zbaranieli zupełnie i zaczęli się zastanawiać, co tu zrobić z takim idiotą. I wtedy na plan wkraczamy ponownie my - konspiratorzy ze śmietnika. Według kolegi z nyski wytoczyliśmy się z bramy kilkanaście metrów przed policjantami i nie zauważywszy ich nawet, ruszyliśmy w objęciach w siną dal. Policjanci, lekko poirytowani tym, że dwóch pijanych prawie w trupa szczeniaków im uciekło, znowu ruszyli w pogoń. Od momentu wyjścia ze śmietnika do rana nic nie pamiętam, ale ponoć wyglądało to tak: Zaraz obok był plac budowy z fundamentem głębokości ok. 4 m i takimi betonowymi jakby ścieżkami, które w przyszłości miały stanowić podstawę ścian. Ruszyłem biegiem po jednej z nich i przedostałem się na drugą stronę wykopu. Jakiś wyprzedzający swoją epokę głos w głowach policjantów i mojego kolegi powiedział im : "Nie idźcie tą drogą" i sobie odpuścili. Potem naocznie się przekonałem, że przebiegłem kilkanaście metrów narąbany jak szpadel po betonowej ławie szerokości 30 cm. 4 metry poniżej była betonowa podłoga, dla pewności (jakby to nie wystarczyło, żebym się zabił spadając) udekorowana sterczącymi metalowymi prętami ze stali zbrojonej. Do dzisiaj nie wiem jakim cudem mi się to udało i jak zdążyłem na ten ostatni pociąg. Wg kolegów niesłusznie zatrzymanych miałem 3 km do przebycia w 10 minut.
Koledzy zostali jednak wypuszczeni, a ja na kilka szkolnych dni zostałem bohaterem opozycji i człowiekiem, który trójbój klasyczny (bieg z przeszkodami, sprint i akrobacja na wysokości) wprowadził w całkiem inny wymiar.

by robertk32 @

* * * * *

SOPOCKIE POWROTY

Będzie tak z 6 lat do tyłu - we wrześniu - jak postanowiłem wrócić z Sopotu, okolic "Łajby" na Suchanino. Balowałem sobie z bratem i jego kumplami, w pewnym momencie, po przyjęciu pewnej ilości wysokooktanowych płynów poczułem zew powrotu do domu. Na prośbę brata, abym jednak przenocował u niego odparłem, że ja muszę do domu. Poprosił, żebym wziął taksówkę...
Wyszedłem od brackiego i niepomny jego słów stwierdziłem, że mały spacer dobrze mi zrobi. A że w lutym 1996 roku, przy padającym poziomo śniegu już tak wracałem, postanowiłem ten plan wcielić w życie, szło się całkiem przyjemnie, jednak już w Gdańsku na skrzyżowaniu Al. Grunwaldzkiej z Czyżewskiego postanowiłem, że pójdę na skróty i skręciłem w Czyżewskiego. Nastała ciemność... Następnie do mego mózgu dotarło to, że przedzieram się przez jakiś las do światła (jak ćma ?). Wyszedłem z zarośli i widzę przed sobą jasno oświetlony budynek i karetkę pogotowia - szybki zoom na tablice rejestracyjne i widząc GD.... stwierdzam, że jestem w Gdańsku - tylko gdzie? Koło karetki widzę jakiegoś faceta, który na moje: "Dobry wieczór panu!" postanowił spier.... No cóż, nie ułatwił mi zadania. Ale z budynku dobiegły mnie jakieś głosy, wszedłem na pięterko i widzę 4 osoby z ekipy pogotowia ratunkowego, poinformowałem ich, że ktoś przy karetce się kręcił, ale mój stan nie wzbudził w nich zaufania i postraszyli mnie wezwaniem ochrony obiektu (na co w duchu liczyłem, bo nie chcieli mi też powiedzieć, gdzie jestem), zszedłem na dół z kierowcą karetki (sprawdził, czy z wozem wszystko w porządku), który kazał mi "spierniczać". Po około 10 minutach stania przy karetce wróciłem na górę i obwieściłem, że nie mam czasu czekać na tę ochronę i idę (byli zdziwieni - myśleli, że już dawno mnie nie ma). Ale nic - idę dalej i zaczynam powoli poznawać otoczenie, znajome budynki, brama, wartownia - tak! To Szpital Marynarki Wojennej na ul. Polanki, wiem gdzie jestem, jaki mam obrać azymut. Hura!
Ale pomny tego, że wcześniej się zgubiłem stwierdziłem, że z Polanki pójdę skrótem do Al. Grunwaldzkiej, no i wcieliłem ten plan w życie. Z Polanki doszedłem do Wita Stwosza i następnie kawałek za Uniwersytetem Gdańskim, a przed skrzyżowaniem z Abrahama wszedłem na puste (tak mi się wydawało) pole. Jako że był wrzesień, a ja miałem na sobie tylko cienką bluzę i zrobiło mi się lekko chłodno, schowałem ręce do kieszeni. Na polu trafiłem na płot z siatki ogrodzeniowej - dobra, idę wzdłuż płotu. Niestety, moja prawa noga trafiła na nierówność terenu, na skutek czego, ze względu na opóźniony refleks, nie zdążyłem wyciągnąć rąk z kieszeni. Moja twarz oparła się o siatkę ogrodzeniową - jeszcze przez tydzień miałem piękny wzorek koło prawego oka. Po tej przygodzie stwierdziłem, że definitywnie idę drogą dłuższą, ale sprawdzoną. Ale i tak nie pamiętam skąd wzięła się ta tablica rejestracyjna (próbna), którą po przebudzeni znalazłem koło łóżka.

by Mroovka

* * * * *

FATALNY KONIEC NICNIEROBIENIA

O ile pamięć mnie nie myli, historia wydarzyła się blisko trzy lata temu w ciepły, wrześniowy wieczór. Z racji nicnierobienia dałem się wyciągnąć na świeże powietrze w celu spożycia odrobiny alkoholu z kumplami, do dzieła przystąpiliśmy prędko. Trzy wina typu tanie w formie rozgrzewki zakupione w pobliskim monopolowym postanowiliśmy skonsumować na górce nad jedną z ruchliwych ulic miasta. Poszło prędko, bo to w końcu 4 osoby, więc udaliśmy się po kolejny zestaw, tym razem wersja double - sześć win i huzia z powrotem na górkę. Podczas konsumpcji bodajże ostatniego, dziewiątego już wina zauważyliśmy przechadzającą się na drugim końcu górki osobę, która - zapewne z powodu naszego głośnego już zachowania - również nas dostrzegła, a że zdaliśmy się być dobrze bawiącymi się ludźmi, zapytani zostaliśmy o poczęstowanie przybysza papierosem. Na wieść, że nie mamy fajek, ale posiadamy wino, gość jeszcze szybszym krokiem dostał się na górę i przyłączył do zabawy. Pamiętam, że mieszkał w miejscowości na Cz (chciałbym tego osobnika z tej okazji pozdrowić), a dane te postanowiłem w pamięci zapisać dlatego, że zdecydował się na składkę na zakup kolejnych sześciu butelek. Te padły chyba najszybciej ze wszystkich, jednak pora już robiła się późna, zimno i w ogóle, więc impreza krótko potem umarła.
Tutaj zaczyna się powrót właściwy, gdyż po zakończeniu imprezy rozdzieliliśmy się na trzy grupy operacyjne - pierwsza w postaci naszego gościa ruszyła w dalszą drogę (o ile dobrze pamiętam bez bluzy, w której był na początku), druga stworzona z dwóch kumpli udała się do domu jednego z nich (drugi mieszkał pod miastem, więc zdecydował się zanocować u pierwszego), a ostatnia - kumpel i ja - ruszyliśmy w kierunku miejsca mniej więcej w połowie drogi między naszymi domami. Tę fazę podróży pamiętam już jak przez mgłę, faktem jest, że zabudowania i wszelkie stałe elementy otoczenia bardzo pomagały. Na wyznaczone miejsce dotarłem idąc wzdłuż i trzymając się płotu, po drugiej stronie chodnika kumpel uparcie grał w pinball ze stojącymi samochodami. Po rozdzieleniu się zawróciłem i kontynuowałem wędrówkę, tym razem w stronę przeciwną, aczkolwiek nadal podpierając się na jakże pomocnym płocie. Ostatnie metry do domu niestety z pamięci mi wypadły, kojarzyłem jednak, że do domu wszedłem bez problemów i udałem do łóżka na spoczynek.
Jak się okazuje, moja pamięć przywodziła mi mylne obrazy - wybudzono mnie brutalnie, rozkazując mi zmyć wczorajszy obiad sprzed klatki schodowej, drugą jego porcję z podłogi pod łóżkiem. Przy takim natłoku informacji zdecydowałem się podrapać po głowie, co zaowocowało odkryciem, że deser zabrałem ze sobą do łóżka. Dowiedziałem się też, że z drzwiami mocowałem się przynajmniej z 10 minut, a i wejście do domu obwieściłem hałasem o poziomie sporo przekraczającym normy obowiązujące o takiej porze. Kolejne ciekawostki poznałem z opowieści później tego samego dnia.
Kumpel towarzyszący mi przez część drogi większych problemów nie miał, chociaż i jemu dziurka od klucza magicznie uciekała kilka minut, jednak pozostali dwaj kumple mieli przygodę. Jeden z nich dziwnym trafem większych ofiar nie poniósł, za to drugi skręcił sobie kostkę (ponoć jeszcze podczas picia), połamał i zgubił okulary oraz bluzę. Przed snem jeszcze postanowił 'odcedzić kartofle', jednak zamiast z toalety skorzystał w tym celu z własnego dywanu. Ciekawe jak potoczył się powrót naszego gościa z miejscowości na Cz...

by Meldeath

* * * * *

ZA 20 ZŁOTYCH

Pewnego październikowego dnia (w poniedziałek), wybrałem się wraz ze znajomymi do 70 w Sopocie. Pamiętam, że był to poniedziałek, bo tylko wtedy za 20 zł wjazdu dostaje się (lub dostawało) nieograniczoną ilość piwa z nalewaka. Biorąc pod uwagę to, że 20 zł na kieszeń studenta to bardzo poważna kwota, przed wyjściem wypiłem tylko czteropak. W klubie rachubę zgubiłem po 7 piwach i kilku wdechach zielonego dymu. Następną rzeczą, którą pamiętam, było to jak wstaję z ziemi, a przede mną stoi jakiś bardzo duży pan. Następnego ranka około godziny 5 obudziłem się na stacji w Wejherowie (stancję miałem we Wrzeszczu). Byłem jeszcze pijany, więc o żadnym kacu nie było mowy. Ruszyłem w nieznane mi miasto w poszukiwaniu szaletu miejskiego. Po około 2-5 minutowych poszukiwaniach postanowiłem opróżnić zawartość pęcherza pod oknami bloku mieszkalnego. Wróciłem na dworzec, wsiadłem do SKM w kierunku Gdańska i... obudziłem się na głównym. Szybko przesiadłem się do SKM jadącej w przeciwnym kierunku i na stojąco dojechałem do Wrzeszcza. Wpadłem na stancję około godziny 7 i spałem do 18. Wersji współtowarzyszy picia nie usłyszałem do dziś, gdyż film im się urwał mniej więcej wtedy, kiedy i mi.

by szczur08 @

* * * * *

WYBAWICIEL NA BEMOWIE

Najgorszy powrót jaki kiedykolwiek miałem okazję odbyć. Zima bieżącego roku. Co prawda była już na ukończeniu, ale dalej lubiła zaskakiwać sporadycznymi, dosyć intensywnymi opadami śniegu. Kumpel z roku zaprosił mnie do siebie na imprezę, zaznaczył jednak, że nie będzie możliwości noclegu, ale dla mnie to żaden problem, bo jeździły obok niego jakieś nocne, a ja mieszkam niedaleko głównej pętli w centrum.
Przyszedł dzień imprezy, domówka jak to zwykle pełna alkoholi mocnych. Narzuciłem sobie ostre tempo i to było jednym z największych błędów wieczoru - zaraz po wymieszaniu tequili, śliwowicy domowej roboty, żubrówki i wyborowej jabłkowej z paroma piwami. Bawiłem się wyśmienicie, ale przyszedł taki moment, kiedy to stwierdziłem, że najwyższa pora się zbierać (nikt nie wie o której się zwinąłem, tym bardziej ja sam, ale obstawiam, że była godzina około 1 w nocy). Nie trzeba dodawać, że nie byłem w najlepszym stanie... już sam fakt, że wiązałem buty siedząc na podłodze (i urwałem sobie przy okazji sznurówki) wskazywał na to, że nie powinienem był samemu wychodzić z tej imprezy.
Ale wyszedłem... Powinienem nadmienić, że znajdowałem się na warszawskim Bemowie - nie dość, że spory kawał drogi od centrum, do którego zmierzałem (nocnym powinna wyjść niecała godzinka) to jeszcze kompletnie nie znałem okolicy, bo Bemowo odwiedzałem w porywach do jednego razu w roku, a poza tym byłem w środku jakiegoś przydużego osiedla... Więc w ten sposób zgubiłem się pierwszy raz tego wieczora. Chociaż tutaj nie było jeszcze aż tak źle, bo szybko trafiłem na jakiegoś dobrodzieja, który wskazał mi azymut jaki powinienem obrać aby dotrzeć na przystanek. Później było już tylko gorzej. Kiedy wydostałem się z osiedla, to zgubiłem się po raz drugi, bo nie pamiętałem wcześniej otrzymanych instrukcji. Po jakimś bliżej nieokreślonym czasie krążenia po okolicy jakieś kosmiczne anomalie sprawiły, że siła przyciągania ziemskiego gwałtownie się zwiększyła, a ja padłem na chodnik - i zasnąłem. Trudno mi dokładnie powiedzieć jak długo tak leżałem, ale musiało to trochę trwać, ponieważ padający w międzyczasie śnieg utworzył na mej skromnej osobie całkiem grubą warstwę. Życie zawdzięczam pewnemu gościowi, którego z miejsca pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję, który akurat przechodził i zainteresował się zwłokami leżącymi na chodniku. Dialog z tego co pamiętam wyglądał mniej więcej tak:
Wybawiciel: Ej, stary, żyjesz?!
Ja (kompletnie zdezorientowany): Tak, dzięki, którędy do centrum?!
Po krótkich wyjaśnieniach jak dojść na przystanek i w który autobus wsiąść, już nieco bardziej przytomny pozataczałem się we wskazanym kierunku. Szczęśliwie nie musiałem zbyt długo zamarzać czekając na autobus i wsiadłszy do cieplutkiego, starego, kołyszącego, dobrego ikarusa... zasnąłem. Po dziś dzień nie wiem, jakim cudem obudziłem się na pętli autobusowej. Jako że nie chciało mi się specjalnie drałować na piechotę, postanowiłem podjechać te dwa przystanki kolejnym autobusem, więc wsiadłem w pierwszy lepszy. Jak widać pokłady mojego farta na tę noc jeszcze się nie wyczerpały, ponieważ okazało się, że wsiadłem do dobrego autobusu. Dwa przystanki dalej wysiadłem, załączył mi się już automat i 5 minut później byłem w domu.
Bilans wieczoru: Powrót, który powinien zająć mi nie więcej niż godzinę, trwał około 3,5 (zakładając, że faktycznie wyszedłem z imprezy o 1 w nocy); nie mam pojęcia jacy Święci nade mną czuwali, ale to, że nie zamarzłem na tym chodniku, nie zgarnęła mnie policja ani żadne inne służby mundurowe i że wywaliłem się i zasnąłem na chodniku, a nie np. na środku jezdni, zakrawa moim skromnym zdaniem o cud; dziura w piszczeli, której musiałem się nabawić poślizgnąwszy się na schodkach wchodząc do autobusu; nadmiar piasku w ustach, którego pozbywałem się przez cały następny dzień; kac gigant na tyle skuteczny, że w dzień po imprezie, poszedłszy na sesyjkę pokera do kolegi nie odważyłem się nawet spróbować zimnego piwka; bezcenne miny znajomych, kiedy opowiadałem im co się ze mną stało po zniknięciu z imprezy.

by Mlody @

* * * * *

NA URODZINY DO DUDIEGO

Wydarzenie, o którym napiszę poniżej, miało miejsce pięć lat temu, kiedy to jeszcze prowadziłem beztroskie życie licealisty (dokładnie to wtedy nawet maturzysty). Któregoś pięknego dnia zawitał do mnie mój najlepszy przyjaciel Damian z czterema pifkami, coby po prostu posiedzieć i pogadać. Po obaleniu tych browarków zachciało nam się jeszcze, więc poszliśmy do pobliskiego sklepu i zakupiliśmy legendarnego leśnego dzbana. Po dzbanku Damian zakomunikował: "To teraz mała niespodzianka! Otóż jedziemy do Dudiego na urodziny!" Totalny spontan! Godzina była około 22. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że wszystko fajnie tylko nie mamy prezentu dla kumpla. Po chwili jednogłośnie stwierdziliśmy, że Dudi jako facet najlepiej ucieszy się z flaszki, więc kupiliśmy 0,7 luksusowej i do tramwaju. Droga do kumpla wiodła przez ponad pół miasta, a Łódź do zadupi nie należy. Zaczęło nam się strasznie dłużyć no i zachciało się pić, gdyż byliśmy wstępnie wstawieni. Nie bacząc na nic otworzyliśmy urodzinową flaszkę luksusowej. Walnęliśmy po kilka łyków i dojechaliśmy do kumpla. No i się zaczęło. Nie wspomnę już o tym, że kumpel do tego stopnia był pijany, że nas nie poznał. Po trzech godzinach się obudził. Ucieszył się na nasz widok, wręczyliśmy mu prezent i kontynuowaliśmy picie. Wódka lała się strumieniami. Opiłem się do nieprzyzwoitości. W połowie imprezy najzwyczajniej odjechałem. Położono mnie spać.
Rano obudziłem się z tak ogromnym kacem jak nigdy wcześniej. Najlepsze, że w nocy dotarło jeszcze kilka osób, których już nie miałem możliwości zarejestrować. Najgorszy był powrót do domu. Wsiedliśmy z Damianem do tramwaju i ruszyliśmy. Przez całą drogę błagałem Damiana, żeby mnie zabił, bo nie wytrzymam tego kaca. Ostatecznie po drodze zakupiłem 2 browary i w domu zastosowałem starą, sprawdzoną metodę - czym się strułeś, tym się lecz.

by astaroththedevil

* * * * *

CHCESZ ZALICZYĆ SEMESTR? PIJ!

To było na pierwszym roku, kiedy to jeszcze mieszkałam w akademiku.
Któregoś późnego wieczora pod koniec semestru letniego przyszedł do mnie kolega z 1. piętra z zapytaniem czy umiem gotować zupę pomidorową. Po krótkiej rozmowie okazało się, że on już gotuje i nawet ma w tej zupie mięso! Oczywiście ja szybko wykombinowałam sobie, że jak mu trochę pomogę, to nie dość, że załapię się na zupę, to może jeszcze na zagrychę. Zjedliśmy, pogadaliśmy, ale jakoś stan trzeźwości zaczął nas uwierać, więc postanowiliśmy wybrać się do miasta na "piwo lub dwa".
W knajpie spotkaliśmy jego znajomych, więc z dwóch piw zrobiło się 6. Później przyszedł jeden ze znanych toruńskich malarzy, który też bardzo chciał się z nami napić. W międzyczasie zapadła decyzja barmanki, że ona idzie do domu i mamy znikać. Wyszliśmy więc (była godzina mniej-więcej 4:00) - już w trójkę - i nasz artysta oświadczył, że jego kolega pilnuje zamkniętego ogródka piwnego na Starym Rynku i na pewno nas przyjmie do siebie i jeszcze z nami wypije. Kupiliśmy kilka trochę droższych (czyt. 7,50 zł) win i udaliśmy się do owego kolegi. Ja o 7:00 rano, kiedy ludzie już zaczęli się kręcić, stwierdziłam, że wracam do akademika, bo o 8:00 mam wykład i babka daje wpisy, a potem jeszcze muszę odebrać pracę zaliczeniową.
Oczywiście wracałam krokiem węża, w stanie niezwykle wskazującym do DS-u. Wszystko może skończyłoby się dobrze, gdyby nie to, że po prysznicu, ubraniu się i ułożeniu włosów, postanowiłam się położyć "na 10 sekund". Obudziłam się w pełnym rynsztunku o godzinie 9:00. Biegiem skacowanej antylopy dobiegłam na wydział (normalnym krokiem idzie się jakieś 5 minut, ja "biegłam" 10).

Wpadłam najpierw do gościa od poetyki, który miał mi oddać pracę i dać wpis. Byłam jeszcze mocno zawiana (i - jak się później okazało - śmierdząca jak stara gorzelnia), wleciałam do sali i wyrzuciłam z siebie: "sień dowry, ja psyszłam do pracę zaliceniowom". Doktor dziwnie na mnie patrzył, ale wziął mój indeks bez gadania. Wtedy nastąpiło coś, co niestety zaowocowało tym, że poczułam się jeszcze bardziej pijana: patrzyłam z rozdziawioną gębą, jak wpisuje mi do indeksu 5 (!!!). Wypadłam z sali i na korytarz, gdzie przechwyciły mnie z indeksem kumpele. Stanęły za mnie w kolejce po wpis z wykładu, a mnie samą wysłały do łóżka do akademika.

To było ostatnie moje takie picie na pierwszym roku (długo nie dałam się namówić na taki nocny rajd). I dobrze, bo kaca miałam okropnego...

by Oliee

* * * * *

ŁADNA PANI KASJERKA

Po mocno procentowym spotkaniu u kumpla gdzieś na dalekim Żoliborzu wracamy, bodajże w trzech. Celem był Mokotów. Jako biednych studentów na taksówkę już nie zostało kasy, a że była jakaś 4.00 rano tramwaje nie jeździły. Więc co, wracamy na piechotę, a żeby się nie zgubić idziemy po torach tramwajowych znanej nam linii prowadzącej do domu (coś jak w "nie lubię poniedziałków"). Niestety, po jakimś czasie naszły nas wątpliwości, czy aby na pewno "wsiedliśmy" w dobrą linię, bo okolica jakaś nieznana zaczęła się robić. Ale jest ratunek! Niedaleko widać stację benzynową, a tam na pewno ktoś trzeźwy wskaże nam dobry kierunek! Tak więc wysyłamy jednego z nas (JZN), żeby się ładnej pani kasjerki (ŁPK) spytał którędy do domu. Chwiejąc się na zewnątrz obserwowaliśmy jego poczynania i konsternację wywołało u nas, dlaczego wyszedł zapłakany ze śmiechu. Jak zrelacjonował, rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
JZN (lekko się kołysząc): - Żetopry, chtóręty f sthonę Mohotofffa?
ŁPK (po dłuższej chwili wysiłku intelektualnego): - A Pan samochodem?

ANTYPOLICYJNY KOLEGA

Wracamy znowu trochę zawiani piechotą, tym razem w okolicach Pól Mokotowskich. Należy zaznaczyć, że jeden z nas bardzo nie lubi stróżów prawa i zawsze wynikają z tego jakieś nieprzyjemne sytuacje. Oczywiście trafiliśmy na jakiś pieszy patrol (wcześnie jeszcze było), który nie mógł nas nie spisać. Policjanci akurat w trakcie spisywania mnie, a tenże antypolicyjny kolega zaczyna rozmowę:
(K)olega: - Bo ja to chcę iść do szkoły policyjnej!
Tu już wiedzieliśmy, że będzie kiepsko....
(P)olicjant (wietrząc podstęp): - Taaak? A znasz jakąś szkołę policyjną? Gdzie byś chciał pójść?
K: - A do Piaseczna (czy tam Legionowa, zawsze mi się myli, do oficerskiej w każdym razie).
P: - Oooo, to widzę, że od razu na oficera pan by chciał.
K: - A co ja, takim krawężnikiem mam być?!

Nie wiem, jak to się stało że nic nam nie zrobili, ale kolegi już nie zabieramy ze sobą.

by dunin

Miałeś jakiś wyjątkowo ciężki powrót lub przeżycie na imprezie? Obudziłeś się na drugim końcu miasta czy Polski i nie wiedziałeś co się stało? Podeślij to wszystko do mnie klikając w ten link, a jak będzie wyjątkowo ciekawy ma szansę znaleźć się na głównej! W temacie maila wpisz powrót.

Znak @ występuje przy nickach niezarejestrowanych użytkowników Joe Monster!

Oglądany: 30559x | Komentarzy: 4 | Okejek: 102 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało