Z przedstawiciela inwazyjnego nadmorskiego insekta zwanego homo balticusem można robić sobie niewybredne żarty i obśmiewać
przedziwną logikę jego zachowania. Problem zaczyna się jednak
wówczas, gdy ktoś jadąc do kurortu położonego nad polskim morzem
ma pretensje do całego świata o to, że mu gruby Janusz parawanem
akwen zasłania. To trochę tak, jakby czepiać się bacy, że
oscypki sprzedaje. Ostatnio serwis Onet Kobieta zaserwował nam dramatyczny list napisany przez oburzoną panią, która to miała
nieprzyjemność wylądować we Władysławowie. Śmiało można
rzec, że w tekście tym prezentuje się najgorszy typ polskiego
turysty, czyli roszczeniowa „madka” na wakacjach.
O tzw. madkach, czyli przedstawicielkach płci pięknej cierpiących
na niewyleczony zespół pieluszkowego zapalenia mózgu, powiedziano
już bardzo dużo. Warto jednak podkreślić, że większość
upierdliwych cech tego niedającego się lubić stworzenia
drastycznie wzmaga się, kiedy posiadaczka mniej lub bardziej
podrosłego „bombelka” jedzie na urlop. Wówczas to, zgodnie z
wyobrażeniem takiej istoty, cały świat powinien w poddańczym
geście pomiatanego parobka dbać o madczyny dobrostan. Zaraz zresztą sami się
o tym przekonacie, czytając fragmenty listu, którym oburzona
nadmorskim kurortem przedstawicielka płci pięknej podzieliła się
ze światem.
W tym roku
pojechałam z córką do Władysławowa. Przypadek. Po prostu
usłyszałam, że w ośrodku Cetniewo we Władysławowie są wolne
miejsca. (…) Idę na plażę, mijam panów, za przeproszeniem,
szczających nie tylko na wydmy, ale i pod samym ośrodkiem Cetniewo.
Jest ogrodzony, więc tuż przed ogrodzeniem. Zwracam uwagę: „Panowie, dziecko patrzy! Nie wstyd wam?!”. Ale to było
pytanie retoryczne, bo panom nie wstyd. Nieprzerwanym strumieniem
moczu po prostu moje uwagi „olewają”.
Jeśli chodzi o nędzną „jakość” polskich turystów, to śmiało można uznać, że
istnieją dwa centralne punkty słynące z gęstego wysypu wszelkiej
maści pijanego januszerstwa i sebiksowego robactwa: Mielno i
Władysławowo, zwane przez większość bywalców Władkiem. Autorka
listu udała się do tego drugiego miejsca, sugerując się tym, że w
okolicy były kwatery z wolnymi pokojami, a nie opiniami ludzi,
którzy mieli wątpliwą przyjemność „odpoczywania” w tym
nadmorskim piekiełku. Jadąc do Władka i okolicznych kurortów,
trzeba się liczyć z widokiem grubych urlopowiczów, którzy z braku
dostępu do szaletu szczają na drzewo. Z drugiej jednak strony –
cóż począć?
Taki już urok tego miejsca, a jedynym rozwiązaniem
byłoby postawienie większej ilości bezpłatnych kibelków i
wlepianie mandatów za zaśmiecanie lasu.
Nadmienię, że
znacznie większym problemem są walające się na wydmach pieluchy,
podpaski i chusteczki porozrzucane przez zalegające na piasku
panie. Podsumowując: marzyła pani o spokojnym urlopie nad
Bałtykiem? Trzeba było jechać np. do Karwieńskich Błot! To
urocza wieś, która nie jest zbyt popularna wśród spasionych
piwożłopów i ich rodzin, bo do plaży trzeba dojść drogą nieco
dłuższą niż 50 metrów.
Ach, i jeszcze ten
argument „dziecko patrzy!”. Tak jakby jakiś małolat był
angielską królową i miałby się zgorszyć zwykłą ludzką
czynnością fizjologiczną. Czynnością, która w cywilizowanym miejscu powinna być "załatwiona" w szalecie, ale przecież Władek to miejsce dalekie od cywilizowanych zachowań i żaden szanujący się, ubzdryngolony brzuchacz nie będzie tracił czasu i pieniędzy na szczanie w jakimś toi-toi'u.
Wchodzę na plażę
i szukam miejsca, gdzie położymy z córką swoje ręczniki,
cieniutkie jak prześcieradła, o dosyć mikrych rozmiarach. Z
trudem przeciskamy się przez tłum plażowiczów – parawaniarzy.
Lecą bluzgi: „kur**!” i „ja pier***ę!” i tak co kilka
metrów. Zapach. Gdy tak przedzieramy się przez plażę, dolatuje do
nas nie zapach morskiej bryzy, tzn. też, ale dominuje nad nim jednak
zapach piwa. A dźwięki mew i szum fal zagłuszane są przez syk
otwieranych puszek. Polacy na plaży palą i piją na potęgę.
Czyli tak: z
ciągnącej się przez 843 kilometry polskiej linii brzegowej pani
wybrała niewielki jej odcinek w okolicach najbardziej obleganego
przez turystów miasta, a następnie wbiła się na plażę jednym z
głównych wejść i ze zgrozą odkryła, że są tam ludzie.
Ciekawe,
czy wkładając rękę do wrzątku podobnym zdziwieniem zareagowałaby
pani na to, że woda parzy? Rozumiem, że przedzierając się przez
ten tłok liczyła pani na to, że turyści będą leżeli w ciszy
tylko po to, aby mogła pani relaksować się przy dźwiękach morza
szumu i ptaków śpiewu? Rajski spokój... We Władku? Też coś!
Znajdujemy
miejsce, ale gdy się rozkładamy, z trudem mieszcząc się między
innymi, widzę, że państwo, którzy rozłożyli się przede mną,
ustawili parawan nie w kwadrat, ale wzdłuż linii brzegowej, a po
chwili zaczęli dostawiać do niego drugi parawan, a koniec tego „szalika” utworzyli z namiotu, który blokuje przejście do
wody. (…) - Pana parawany i namiot zasłaniają mi całe przejście
do wody, a co gorsza, widok na moje dziecko. (…). A że mam chyba
histrioniczną osobowość, to po chwili cała ta afera mnie tak
nakręciła, że postanowiłam zrobić „spektakl”. A niech
mnie wszyscy dookoła słyszą! Miałam nadzieję, że ktoś się
włączy do tej dyskusji, np. jacyś rodzice albo samotna matka,
która i tak ma zawsze oczy dookoła głowy, a na plaży musi mieć
podwójnie. Ale wszyscy milczeli i tylko mnie obserwowali.
A jednak, zamiast
przespacerować się i oddalić od tłumu, odważyła się pani
znaleźć dla siebie mikroskopijny kawałek plaży, gdzieś między
stopami jednego urlopowicza a głową drugiego, nadal naiwnie wierząc, że wszyscy plażowicze nagle zamilkną, a widok na
morze zarezerwowany będzie tylko i wyłącznie dla pani? Owszem –
parawaniarze to bałtycka plaga gorsza niż te wszystkie
czterokołowe rodzinne rowerki rozbijające się po deptakach,
jednak w dalszym ciągu jest to standardowy atrybut
homo balticusa.
Tam gdzie jest dużo ludzi, tam większa szansa na spotkanie
parawanów. I doprawdy wszyscy mają w zadku to, że nie będzie pani
widziała swojej pociechy, która płonąc ze wstydu, udaje się
wpław na spotkanie ze szwedzkim dobrobytem. Podejrzewam, że nikt
nie włączył się do dyskusji, aby nie przerywać interesującego
spektaklu, który przegonił nieco nudę bezczynnego, wielogodzinnego
leżenia plackiem na gorącym piasku. Podsumowując - nie chcesz uczestniczyć w figurowym parawaniarstwie, nie jedź do Władka!
Zadzwoniłam do
straży miejskiej. (...) Poskarżyłam się na to, że parawaniarze
tak się rozkładają, że utrudniają widoczność na plaży i
rodzice nie mogą mieć na oku swoich dzieci, jeśli nie stoją przy
nich w wodzie. (…) Dyżurny strażnik wysłuchał mnie grzecznie i
powiedział, że mnie rozumie, ale nic nie może zrobić. „Nie ma na
to żadnego paragrafu, żadnych przepisów prawnych” – powiedział.
Wyobrażacie sobie
co by było, gdyby na polskich plażach swój komisariat miała
specjalna jednostka nadmorskiej żandarmerii, stworzona tylko i
wyłącznie po to, aby reagować w sytuacjach, gdy jakiś urlopowicz
poczuje się dotknięty zachowaniem innego turysty? Już widzę, jak
funkcjonariusze rzucają się na pięcioletniego Antka po tym, jak
ten zabrał grabki Stasiowi, a matka tego ostatniego zrobiła scenę
na całą okolicę.
„Gleba, kurwa! Będziesz miał czas na
przemyślenie swojego występku, gówniarzu! Dwa tygodnie spędzisz w
celi z gitami, żrąc jedynie suche gofry!”. Albo kiedy podpity pan Wiesio,
zwijając się na obiad, przypadkiem sypnie piaskiem na czyjąś
jagodziankę, a oddział antyterrorystyczny momentalnie dotrze na
miejsce quadem i dla przykładu utopi skurwiela w morzu. Ha, już
widzę jak bohaterski zastęp funkcjonariuszy specjalnym taranem
wyważa dziurę w parawanie, aby dostawszy się na drugą stronę,
zamienić opalającą się tam rodzinę w sałatkę z buraków i
odsłonić widok na morze oburzonej madce, która chce widzieć swoje, bawiące się zdechłą meduzą, purchlę.
Uznałam, że
ludzi nie zmienię, więc muszę sama coś zmienić. Wzięłam ze
sobą rozkładane krzesło (nie leżak), by, gdy siedzę na
podwyższeniu, mój wzrok sięgał nad parawanem do morza. Niestety,
moje dziecko było tym strasznie skrępowane. „Mamo, ludzie się na
nas gapią i nas obgadują. To przez to, że robiłaś aferę” –
powiedziała córka parę razy.
Wszystko jasne. Gdy
zabiera się na plażę leżak, wózek z dziecięciem, trzy termosy,
dwa materace, przenośny grill i mały zestaw hutniczy do wytapiania
szkła, to rzeczywiście jedyną opcją jest szukanie miejsca jak
najbliżej głównego deptaka. Na przyszłość sugeruję wziąć jedynie ręczniczek oraz butelkę wody mineralnej, aby móc bez
większego wysiłku przeczłapać w poszukiwaniu nieco mniej
zaludnionego zakątka na plaży.
Sam tak robię i szczerze polecam tę
metodę.
Podziwiam natomiast
stoicki spokój pani córki. Osobiście spaliłbym się ze wstydu,
wykopał sobie w piasku norkę i siedział tam, czerwony niczym
zjarany słońcem brzuch opasłego emeryta smażącego się na słońcu. Doprawdy, nie
chciałbym być w skórze brzdąca, którego rodzicielka, na oczach
setek znudzonych
homo balticusów, robi awanturę jakiemuś
nędznemu parawaniarzowi i oczekuje poklasku ze strony innych przedstawicieli tej nadbałtyckiej fauny.
I znowu: chcesz uniknąć zawłaszczających każdy milimetr plaży pasożytów, nie jedź, kurła, do Władka!
Przed powrotem do
Warszawy poszłyśmy jeszcze raz na plażę we Władysławowie. W
jednej z restauracji siedzieli panowie z gołymi torsami. A przed
wejściem, na sofie, jakaś kobieta w bikini. Gdy już odeszłyśmy
na taką odległość, że nie mogła mnie usłyszeć, skomentowałam
do córki wygląd tej kobiety. Uważam się za tolerancyjną, ale
postanowiłam zrobić uwagę dotyczącą zdrowia tej pani. Ale szybko
zostałam zbesztana. „Mamo, co ty mówisz?! Każdy może być w
bikini. Niezależnie od wagi!” Zawstydziłam się i dodałam że
nieważne, czy ktoś jest chudy, czy z nadwagą, po prostu nie wypada
siedzieć z gołą klatą czy w bikini przy stoliku czy na sofie
należącej do restauracji.
Ależ pani córka ma
absolutna rację. Czemuż to typ z gołym torsem miałby nie wchodzić
do nadmorskiej knajpy, kiedy z nieba nawala bezlitosny żar? Czy jest
jakiś regulamin nakazujący gościom każdej smażalni zakładania
na siebie fraków? Jest pani nad polskim morzem! Tutaj faceci eksponują
swoje piwne bebzole, a otyłe baby wylewają się ze swoich (zdecydowanie za małych) bikini.
Takie widoki są normalne w
większości nadmorskich kurortów na całym świecie i poza
pretensjonalnymi, awanturującymi się „madkami” nikomu to nie
przeszkadza. Jadąc do najbardziej
obleganej modnej nadbałtyckiej mordowni, każdy urlopowicz wyraża
niepisaną zgodę na dobrowolny udział w tym rollercoasterze ludzkiego zezwierzęcenia. I obawiam się, droga pani, że nie pomoże
tu ani robienie parawaniarzom awantur, ani zasłaniane dziecku oczu,
kiedy jakiś pijak szcza na jałowiec, ani oburzanie się na zbyt
dużą ilość nieidealnych ludzkich ciał pochłaniających odmrożonego, smażonego na ubiegłorocznym oleju, turbota. Myślę, że za rok powinna pani zostać w cywilizowanym” mieście, bo wakacje we Władku wyraźnie pani szkodzą...
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą